Trochę w życiu przeczytałem, ale jeszcze nigdy nie zrobiłem sobie przerwy na liczenie przekleństw użytych przez autora. Na pierwszej stronie "Wierży Babilon" naliczyłem trzydzieści słów uważanych powszechnie za wulgarne (a pominąłem kilka delikatniejszych). Być może to rekord świata. Być może na tym mój kontakt z powieścią Merlina Aliestera Gistera powinien się zakończyć, ale zacisnąłem zęby i stwierdziłem, że stron nie zostało mi aż tak dużo (całość zamyka się na 84 kartkach, wliczając w to stronę tytułową i posłowie w formie słowniczka pojęć), a wierszówki jednak szkoda. Wiecie co? Była to kur***ko dobra decyzja!
„Wierża” zaczyna się jak tania podróbka „Wojny polsko-ruskiej”. Jest łysy element żyjący z dnia na dzień i jego szary świat podsypany prochami. Jest socjologiczna otoczka, czyli zapieprzanie za grosze w niemieckiej fabryce i kompletny brak perspektyw młodego człowieka, który może i nieźle się zapowiadał, ale kiepsko skończył. Rytm wyznaczają kolejne piz*dy, ch**e i kur*y padające, jak już zaznaczyłem, jak serie z karabinu maszynowego. Szybko (w końcu cienka to książeczka) dochodzi jednak do pierwszego przełomu. (Anty)Bohater puszcza swoje miejsce pracy z dymem, trafia do paki i… zaczyna czytać Senekę Młodszego. Szczerze, to był większy szok niż nagromadzenie wulgaryzmów na pierwszych stronach.
Następuje szybka i niezbyt wiarygodna przemiana „naćpanego podpalacza” (tak, to cytat, tak zwie się początkowo główny bohater, sam bym tego nie wymyślił) w Nekę – stosunkowo oczytanego, ale wciąż solidnie zaopatrzonego w dzikość serca buntownika, który postanawia „wyzwolić ludzi z obozów pracy” i najprawdopodobniej zaprowadzić na Ziemi nowy ład. Najprawdopodobniej, bo sam bohater nie do końca wie, co i jak ma robić. Odnoszę wrażenie, że autor też tego nie wiedział, ale ostatecznie wyszło to książce na dobre. Fabuła odlatuje w rejony zarezerwowane dla facebookowych grup poświęconych teoriom spiskowym, a Neka robi karierę, której pozazdrościć mogliby dwaj najznakomitsi karierowicze w historii Polski (Karol Wojtyła i Donald Tusk, nie piję do tych postaci bez powodu).
Na pierwszy rzut oka nie ma to wszystko większego sensu, ale gdzieś pod warstwą absurdu kryją się zagadnienia rodem z egzaltowanych felietonów w „Krytyce Politycznej”. Jest trochę o prekariacie, są wątki przenikającej się władzy i religii, czuć swąd strachu przed postępującą robotyzacją połączoną z dehumanizacją jednostek… Dobra, wystarczy mądrych słów. M.A. Gister na tyle czuje współczesnego czytelnika (a może raczej liczy, naiwny, że przyciągnie do tej powieści ludzi nieczytających), że nie narzuca się z głębokim przekazem, kumulując go w słowniczku pojęć umieszczonym na końcu książki – tam, gdzie mało kto zajrzy. Moim zdaniem to spory błąd. Gdyby Gister zaczął od swojej definicji świadomości, zamiast tytułować pierwszy rozdział „CH*J WAM WSZYSTKIM W DUPĘ” (to nie żart…), potraktowałbym go poważniej. Ale może taki był zamysł. Tego już się nie dowiem, bo Merlin zakończył ze mną współpracę wkrótce po podpisaniu umowy wydawniczej. Właśnie, wspominałem, że jestem tłumaczem „Wierży”? Chyba powinienem? Nawet nie wiecie, jak ciężko znaleźć uczciwego recenzenta powieści, która nie potraktowała poważnie nawet swojego tytułu.
I wiecie co? Ch*j im wszystkim w dupę. Znalazłem Gistera, dostrzegłem jego brutalne piękno i teraz zrobię wszystko, żeby się nim podzielić. Bierzcie i czytajcie z tego wszyscy. Kończę tę recenzję, bo zaraz będzie dłuższa niż cała książka.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz